[…] Rządy Saddama Husajna z pewnością są bardzo odległe od dyktatury kontrrewolucyjnej, jednak mit demoliberalnej krucjaty przeciwko irackiej dyktaturze jest politycznie groźny, gdyż umacnia wiarę w demokrację jako jedyny prawowity porządek. Ustanowienie w Iraku operetkowej demokracji z amerykańskimi pacynkami w roli rządu będzie umocnieniem tej tendencji, będzie kolejnym zwycięstwem nad autorytaryzmem, kolejnym „dowodem” nieuchronności zwycięstwa demokracji na całym świecie. Jednym z celów tej wojny jest wykluczenie dyktatury z rodziny rządów prawowitych, postawienie dyktatorów poza prawem, traktowanie ich jako przestępców ex definitione, wyrzucenie państw niedemokratycznych poza nawias społeczności międzynarodowej. W tym aspekcie, nie jest to tylko wojna amerykańskich plutokratów o ropę – lecz także o uniwersalne zwycięstwo ich politycznego panowania. Delegitymizacja dyktatury to nic innego jak wykluczenie nas – kontrrewolucjonistów z prawa do politycznego istnienia […]
* * * * * * * * * * * * * * * *
SPIS RZECZY
[A] 10 kwietnia 2003 – Powojenne rozrachunki
[B] 8 kwietnia 2003 r. – Bronimy autorytaryzmu!
[C] 31 marca 2003 r. – Mesjanizm
[D] 25 marca 2003 r. – Cynizm
[E] 25 marca 2003 r. – Ciut sceptycyzmu
[F] 18 marca 2003 r. – Powrót polityki
[G] 2 marca 2003 r. – Sojusze realne i ideologiczne
[H] 19 lutego 2003 r. – Racja stanu!
[I] 12 lutego 2003 r. – Dobijamy Irak
Warszawa, dnia 10 kwietnia 2003 r.
Wojna z Irakiem dobiega końca. Po niespodziewanie szybkim upadku Bagdadu, możemy już tylko snuć refleksje nad konsekwencjami tego konfliktu dla świata. Wnioski jakie można z tej wojny wysunąć mają dwojaki charakter: dotyczą sytuacji międzynarodowej Polski, oraz reakcyjnego point de vie na tę wojnę.
Jako Polak jestem głęboko zawiedziony. Z punktu widzenia racji stanu wojna zapowiadała się bowiem szalenie interesująco i sam byłem zwolennikiem jej wybuchu. Powodowała bowiem dezintegrację Unii Europejskiej, dając nam wielką szansę na nie-wejście do euro-kołchozu. Osobiście wątpię czy uda się nam wygrać referendum unijne i poza dezintegracją UE nic nie jest nas w stanie uratować przed Anschlussem. Wydawało się, że przez chwilę mieliśmy szansę na to, że nas do „Europy nie wpuszczą”. Opcja proamerykańska jest alternatywą dla unijnej. Rzeczywistość szybko rozwiała te nadzieje. Proamerykańska opcja w polityce zagranicznej nie przełożyła się na zmianę polityki unijnej reżimu Leszka Millera. Zamiast oczekiwanej idei wejścia do NAFTA – która to struktura nie ma charakteru socjalistycznego i nie gwałci suwerenności jej członków – mamy kontynuację marszu do UE. Można domniemywać, że Amerykanie uznali, że dla nich jest korzystne nasze wejście do Unii. W ich planach będziemy swojego rodzaju lobby, grupą nacisku o proamerykańskim charakterze w instytucjach unijnych. Po lobby tym oczekują, że będzie paraliżować antyamerykańskie posunięcia Brukseli, Paryża i Berlina. Wszystko pięknie, ale to oznacza, że mając USA za sojusznika, stajemy się częścią Unii i spadają na nas wszystkie socjalistyczne nieszczęścia: suwerenność państwa zlikwidowana, gospodarka ograniczona systemem dotacji, kontroli, limitów i dyrektyw Komisji Brukselskiej. Rola „piątej kolumny” w unijnych instytucjach nic nam zupełnie nie daje, gdyż nie zapobiega katastrofie: integracji z Brukselą. Ślepa uliczka.
Wojna z Irakiem ma jeszcze drugi, ideologiczny wymiar. Mamy Irak – kraj o najstarszej w świecie tradycji państwowej i kulturze – rządzony przez klasycznego orientalnego despotę, takiego nowoczesnego kalifa z Bagdadu. Ludzie tam mieszkający mają swoją tradycje, obyczaje, wierzenia. W tej chwili Irak stał się de facto kolonią rządzoną przez amerykańskich wojskowych. Kolonializm klasyczny, dziewiętnastowieczny w zasadzie nie ingerował w wewnętrzne sprawy kolonii. W Indiach Anglicy znieśli co najwyżej niektóre ekscesy (palenie żon zmarłych mężów, wytępienie zwolenników sekty Kali), nie ingerując w tradycyjną strukturę społeczną, nie narzucając nikomu swojej kultury. Podobnie działo się w praktycznie wszystkich koloniach. Metropolia zachowywała się zwykle dosyć „konserwatywnie” i nie próbowała przeprowadzać obyczajowo-instytucjonalnej rewolucji. Widać już, że w Iraku tak nie będzie. Kraj ten zostanie poddany masowej indoktrynacji w duchu demoliberalnym. Nie mając kompletnie żadnych tradycji demokratycznych, otrzyma demokratyczne instytucje, prawa człowieka, zapewne też laicki system rządów. Do tego dojdzie jeszcze cała apoteoza równości, wolności, tolerancji – może nawet dla homosiów i irackich lesbijek. Jak zwiemy taką politykę? To jakobinizm porównywalny z tym, jaki praktykowały francuskie armie rewolucyjne w zdobytych krajach Europy. Tak, tak w Waszyngtonie, w Białym Domu zagnieździli się jakobini, fanatyczni czciciele demokracji. Liberté, egalité, fraternité ou la mort! Biedni Irakijczycy…
* * * * * * * * * * * * * * * *
Warszawa, dnia 8 kwietnia 2003 r.
Zapewne mają rację ci, którzy mówią, że zasadniczym motywem amerykańskiej agresji na Irak jest ropa naftowa. Było jednak wielu naiwnych, którzy uwierzyli amerykańskiej propagandzie, że celem jest „wyzwolenie Iraku” i zbudowanie tam „wzorcowej demokracji”. Hasła te, pełne cynizmu, to niezwykle groźny element kampanii antyirackiej: delegitymizacja dyktatury.
Rząd autorytarny jest najbardziej naturalnym dla człowieka. Pierwszy ojciec w pierwszej rodzinie był autorytarnym patriarchą. Z tej władzy ojcowskiej narodziła się idea „ojca ojców” czyli monarchy. Kilka tysięcy lat, od Babilonu, aż po Rewolucję Francuską, upłynęło pod znakiem monarchii. Cały postęp cywilizacyjny zawdzięczamy stabilizacji, tę zaś królom. Królowie panowali od Chin aż po Europę. Formy niemonarchiczne okazują się w historii wydarzeniem raczej rzadkim, odstępstwem od pewnej reguły, pewnego naturalnego porządku. Dopiero w XIX w. pojawiły się w większej liczbie i o specyficznym charakterze. Nie wynikały z rzeczywistych potrzeb społecznych, autentycznych aspiracji, konieczności sprawnego rządzenia, lecz z ideologicznych fanaberii. Demokratyczne systemy tworzyły zwykle ludy wielce utalentowane (Ateńczycy, Polacy), jednak doświadczenie historyczne ukazywało ich niską efektywność, co prowadziło do szybkiego i spektakularnego upadku. Straszenie szlacheckich dzieci makabryczną wizją absolutum dominium było wyrazem obawy naszych przodków przed zwycięstwem naturalnego odruchu: szacunku dla monarchii. Zaklęcia ojców, przez parę stuleci, hamowały naturalne skłonności dzieci, czego wynikiem były rozbiory XVIII w. Ich przyczyna była tylko jedna: brak króla z prawdziwego zdarzenia. A brak króla, to brak armii, polityki zagranicznej, politycznej stabilizacji koniecznej dla rozwoju gospodarczego.
Tendencje demokratyczne XIX i XX w. – podobnie jak i staroszlacheckie – były skierowane przeciwko prymatowi idei racji stanu. Przez stulecia monarchowie pilnowali tej racji, dbając o dobro wspólne. Ta dbałość o bonum commune nie podobała się wzbogaconemu mieszczaństwu, które w 1789 r. podjęło rewoltę przeciwko dobru wspólnemu, mając na celu zdobycie władzy, opanowanie państwa i przekształcenie go w swój instrument. Demokracja oznacza bowiem rządy partii, to prymat interesu partykularnego nad dobrem wspólnym. A czyje interesy przeważają w demokracji? Ludu? Tych, którzy kształtując opinię publiczną decydują o wyniku wyborów. Grupy kapitałowe, te same, które „trzymają władzę”, kształtują, poprzez prasę, telewizję poglądy wyborców, finansują partie polityczne, uzależniając od siebie ich liderów. W ten sposób demokracja przekształciła się w plutokrację – rządy kapitału.
Siły konserwatywne nie miały już po 1789 r. sił aby wskrzesić stare monarchie. Dlatego też znalazły ich skuteczny ersatz w postaci dyktatury, która zachowując zalety rządów monarszych, jest znacznie skuteczniejsza w walce z siłami rewolucyjnego chaosu, za którymi stoją plutokraci. Franco, Pinochet dali naszej zgrzybiałej cywilizacji ostatnie chwile chwały opartej na Tradycji. Pilnując racji stanu – czyli interesu długofalowego państwa, który stoi ponad dobrem partykularnym – narazili się plutokratom mającym usta pełne demoliberalnych sloganów. Od 1945 r. trwa prawdziwa krucjata mediów, „autorytetów moralnych”, politycznego gówniarstwa, amnesty internacjonałów i podobnych prawo-człowieczych sekciarzy przeciwko rządom opartym na autorytecie. Pół wieku indoktrynacji zrobiło swoje – ma rację Francis Fukuyama, że ludzie cywilizacji zachodniej zaczynają dziś mieć kłopoty z wyobrażeniem sobie innego legalnego rządu niźli demokratyczny! Oto tresura intelektu! Ideologiczna wizja finansowana przez plutokratów, powtarzana raz za razem, wyparła z ludzkich umysłów naturalny odruch szacunku dla autorytetu państwowego. Półwiecze demokracji zachodniej to jeden wielki proces medialny wytoczony wszelkim niedemokratycznym ustrojom.
Rządy Saddama Husajna z pewnością są bardzo odległe od dyktatury kontrrewolucyjnej, jednak mit demoliberalnej krucjaty przeciwko irackiej dyktaturze jest politycznie groźny, gdyż umacnia wiarę w demokrację jako jedyny prawowity porządek. Ustanowienie w Iraku operetkowej demokracji z amerykańskimi pacynkami w roli rządu będzie umocnieniem tej tendencji, będzie kolejnym zwycięstwem nad autorytaryzmem, kolejnym „dowodem” nieuchronności zwycięstwa demokracji na całym świecie. Jednym z celów tej wojny jest wykluczenie dyktatury z rodziny rządów prawowitych, postawienie dyktatorów poza prawem, traktowanie ich jako przestępców ex definitione, wyrzucenie państw niedemokratycznych poza nawias społeczności międzynarodowej. W tym aspekcie, nie jest to tylko wojna amerykańskich plutokratów o ropę – lecz także o uniwersalne zwycięstwo ich politycznego panowania. Delegitymizacja dyktatury to nic innego jak wykluczenie nas – kontrrewolucjonistów z prawa do politycznego istnienia.
* * * * * * * * * * * * * * * *
Warszawa, dnia 31 marca 2003 roku
Amerykańska agresja na Irak jest często postrzegana w Polsce, także w naszym środowisku, jako szansa na „ucywilizowanie” Irakijczyków, czyli ich nawrócenie na wartości zachodnie. W moim przekonaniu, idea ta oparta jest na dwóch błędach.
Warunkiem nawrócenia kogokolwiek na zasady cywilizacji łacińskiej jest uprzednia przynależność nawracającego do tejże cywilizacji. Czy USA do niej należą? Aby na to odpowiedzieć, należy sięgnąć do jednej z „biblii” amerykańskiej dyplomacji, do „Zderzenia cywilizacji” Samuela Huntingtona. Książka ta, podobnie jak prace Feliksa Konecznego, omawia podstawowe różnice pomiędzy cywilizacjami. Definiując cywilizację zachodnią, Huntington wylicza jej cechy: dziedzictwo starożytności klasycznej, katolicyzm i protestantyzm, języki europejskie, rozdział władzy duchowej i doczesnej, rządy prawa, pluralizm, system przedstawicielski, indywidualizm. Jako konserwatysta, mam wątpliwości, czy takie elementy jak protestantyzm, rozdział Kościoła od państwa, pluralizm, parlamentaryzm i indywidualizm rzeczywiście są częścią naszej cywilizacji. Jeśli celem Amerykanów jest „ucywilizowanie” Irakijczyków, to nasza radość jest przedwczesna, gdyż byliby „cywilizowani” w duchu cywilizacji protestanckiej, indywidualistyczno-judaizującej, a nie naszej, rzymsko-katolickiej. Wyprawa na Irak nie jest krucjatą z XI w., na jej czele nie stoi Godfryd de Bouillon – katolik i monarchista – lecz Georges Bush będący wyrazem demokratycznego nihilizmu. Jeśli zafundowanie Irakijczykom demokracji i praw człowieka jest ich „ucywilizowaniem” to mogę tylko powiedzieć, że ludzie ci nie zrobili niczego tak strasznego, aby nakładać na nich takie plagi.
Drugą kwestią jest realność ich „ucywilizowania”. Najwyższym autorytetem w polityce jest doświadczenie. Nie interesują mnie żadne wyspekulowane ideologie i systemy, które nie mają potwierdzenia historycznego. Jacques Bainville – wybitny francuski historyk – mawiał, że „utopią jest to, czego nie znajdziemy w historii Rzymu”. Idąc tym tropem, powinniśmy sobie zadać pytanie, czy historia daje nam choć jeden przykład „ucywilizowania” kraju islamskiego? Czy kiedykolwiek jakiś kraj islamski przestał takim być? Jedną z pierwszych takich prób były krucjaty. W państwie krzyżowców odtworzono europejski model życia, łącznie z systemem lennym. Skutek? Gdy tylko krzyżowców zbrakło, wtenczas Arabowie natychmiast wrócili do swojej cywilizacji. W czasie rekonkwisty, Hiszpanie zajęli ziemie, gdzie zamieszkiwali Maurowie. Czy udało się ich „ucywilizować”, zeuropeizować? Nie i trzeba ich było w końcu siłą usunąć z Hiszpanii. Czy kolonializm w XIX i XX w. doprowadził do „ucywilizowania” świata arabskiego? Także nie. Czy miliony muzułmanów mieszkających w Europie i głosujących na partie lewicowe daje w ten sposób swój wyraz temu, że się „ucywilizowali”? Nie, nadal budują meczety. Jaki z tego wniosek dla politycznego empiryka? Takie „ucywilizowanie”, czyli zeuropeizowanie świata arabskiego nie jest możliwe i ci, którzy wierzą, że wojna z Irakiem daje szanse na taki proces są w błędzie.
Po ustaleniu empirycznego faktu takiej niemożności, musimy zadać sobie pytanie „dlaczego?”. Jeśli historia jest walką pomiędzy cywilizacjami, jak twierdzą Koneczny, Huntington, Spengler, Toynbee, to nie ulega wątpliwości, że historia zna przypadki zmiany przynależności cywilizacyjnej przez wielkie ludy i obszary. My, Polacy jesteśmy tu klasycznym przykładem, gdyż na początku zeszłego tysiąclecia zatraciliśmy naszą cywilizacyjną przynależność do prasłowiańskiej kultury, utraciliśmy wiarę w rodzimych bogów i staliśmy się członkami cywilizacji łacińskiej, którą przyniósł nam Kościół rzymski. Dlaczego w Polsce się to udało, a w krajach islamskich nie?
Odpowiedzi na to pytanie dostarczyć może nam, kolejny raz, jedynie historia. Ta zaś dowodzi niezbicie, że swoją przynależność cywilizacyjną zmieniają te ludy, których własna cywilizacja jest na niskim poziomie i nie wytrzymuje konkurencji z cywilizacją napływającą, która pod każdym względem jest atrakcyjniejsza, przede wszystkim w sferze duchowej. Powaga Kościoła musiała się naszym przodkom wydać przygniatająca w konfrontacji z tańcami wokół świętych dębów. Miliony Murzynów w Afryce przyswajają sobie zasady cywilizacji zachodniej, gdyż jest ona dla nich objawieniem w porównaniu z tam-tamami. Z drugiej strony, historia pokazuje, że unicestwienie wyrazistej i rozwiniętej kulturowo cywilizacji jest niezwykle trudne i udaje się tylko tej cywilizacji, która jest od niej wyższa. Dlatego cywilizacja islamska – niezwykle rozwinięta duchowo – opiera się skutecznie Zachodowi od tysiąca lat. Dlatego ci, którzy wierzą, że Amerykanie „ucywilizują” Irakijczyków są w błędzie. Wzrastająca liczba muzułmanów na Zachodzie pokazuje, że wobec gnijącej naszej cywilizacji, to islam wydaje się być atrakcyjny. Ropę w Iraku Amerykanie pewnie znajdą, ale nikogo tam nie „ucywilizują”. Point de reveries!
* * * * * * * * * * * * * * * *
Warszawa, dnia 25 marca 2003 roku
Od pewnego czasu zdecydowanie popieram Stany Zjednoczone przeciwko Irakowi, gdyż słynny „list ośmiu” zapoczątkował destrukcję UE. W wojnie tej idzie tylko o ropę. Dla Polski stanowi jednak szansę na nie-wejście do brukselskiego euro-kołchozu. Jest jednak jeden aspekt tej wojny, który budzi mój wstręt: ideologia. Demoliberalna krucjata Stanów Zjednoczonych przeciwko „tyranii” jest czymś absurdalnym. Miała być wojna sił światła z siłami ciemności, manichejska konfrontacja świata demokracji z dyktaturą i z „osią zła”; krucjata mająca na celu stworzenie w Iraku „wzorcowej demokracji” dla całego świata arabskiego. I po co te bajki?
Nikt już chyba nie wierzy – poza Tomaszem Lisem i jego niektórymi gośćmi – że amerykańscy marines przyszli „wyzwolić” Irak od Saddama Husajna. Ideologia ta, co ciekawe, opanowała także Amerykanów tak silnie, że naprawdę uwierzyli, że armia iracka z przyjemnością podda się do niewoli amerykańskich „wyzwolicieli”. Miało poddać się „75 do 85%” irackich żołnierzy. Tymczasem armia ta walczy w obronie swojej ojczyzny do ostatniego żołnierza i ostatniego naboju. Nawet Gwardia Republikańska miała się poddawać całymi dywizjami. Tymczasem, od czasów napoleońskich wiemy, że „gwardia umiera, ale się nie poddaje”.
Cynizm jest w tej wojnie wszechobecny. Walki o Umm Casr, które Amerykanie zdobyli (gdy piszę te słowa) już chyba ze sześć razy, okazują się nie być walkami o port aby wyładować tu uzbrojenie dla Amerykanów, lecz po to, aby móc dostarczać irackim cywilom „pomoc humanitarną”. A cóż by się stało strasznego, gdyby powiedzieć głośno, że port zdobywano dla wyładunku zaopatrzenia? Dlaczego Stany Zjednoczone nie miały cywilnej odwagi wypowiedzieć Irakowi wojnę? Małpując to zachowanie, także Polska stwierdziła, ustami min. Włodzimierza Cimoszewicza, że nie wypowiedziała Irakowi wojny, lecz prowadzi jedynie „akcję militarną”. W szkole przez lata uczono mnie, że dowodem perfidii Adolfa Hitlera była napaść na nasz kraj bez wypowiedzenia wojny. A co myśmy zrobili? Może Adolf Hitler też prowadził „akcję militarną”, albo od razu „interwencję pokojową”. Tylko mała Dania miała w sobie tyle uczciwości aby wypowiedzieć wojną Irakowi.
Wojnę tę charakteryzuje także prymitywne sprowadzanie przeciwnika do roli zbrodniarza. W medialnym przekazie Saddam Husejn (po chamsku nazywany „Saddamem”, podczas gdy amerykańskiego prezydenta nikt nie nazywa po imieniu – np. „reżim George w Ameryce”) jest moralnym potworem nie posiadającym cech ludzkich. Jego władza jako niedemokratyczna, z góry jest nieprawowita. Broniące własnej ojczyzny oddziały irackie z pogardą określane są mianem „lojalnych wobec Saddama”, a nie jako broniące ojczyzny. Ostatnio Stany Zjednoczone wpadły na pomysł delegitymizacji Iraku w postaci pozamykania wszystkich ambasad tego państwa na całym świecie. Wiadomo, państwo przestępcze, nie może posiadać ambasad w państwach „demokratycznych”.
Jedną z podstawowych cech reżimów demokratycznych jest zideologizowanie wszelkich sfer życia. Ideologia demokracji i praw człowieka stała się swojego rodzaju wyznaniem wiary. Wojna ta – toczona w imię demokracji – okazuje całą jej obłudę, nicość, sztuczność i nadymanie. Każdy dzień tej wojny uwypukla niezborność między ideologią demokratyczną a realnym światem. Demokracja, z utopii i mistycyzmu, przeistoczyła się w cynizm. Demokracja? Nie dziękuję.
* * * * * * * * * * * * * * * *
Warszawa, dnia 25 marca 2003 roku
Agresja amerykańska na Irak wywołała wśród niektórych komentatorów – także na łamach „NMP” – stan swoistej euforii, gdyż odczytano ją jako naszą szansę na nie-wejście do brukselskiego potworka i znalezienia alternatywnego sojuszu dla UE. Z dwojga złego: czyli z alternatywy Stany Zjednoczone lub UE także wybieram wariant pierwszy. Wybór ten nie jest jednakże taki prosty i trzeba tu zachować trochę zdrowego, konserwatywnego sceptycyzmu. Dlaczego?
-
Stosunki międzynarodowe charakteryzują się głęboką racjonalnością. Decyzje polityczne zwykle nie mają charakteru przypadkowego. Owszem, czasami polityk sprawujący władzę zachowa się irracjonalnie – i mówimy wtedy o politycznym błędzie – z reguły jednak, jak naucza historia setek lat, polityka międzynarodowa poszukuje równowagi. Nadmierny wzrost jednego z podmiotów politycznych, powoduje, niejako mechaniczne, zwrócenie się przeciwko niemu wszystkich pozostałych podmiotów. Gdy w XVI w. Habsburgowie jednoczyli Europę, wówczas kto żyw zapisywał się do ligi antyaustracko-hiszpańskiej; gdy wiek później Ludwik XIV uzyskał dominację na kontynencie, wtenczas koalicja państw uniemożliwiła mu jej utrzymanie; gdy przewagę uzyskały Niemcy, zostały pobite w dwóch wojnach światowych. Historia pokazuje, że na wyzwanie hegemonii odpowiedzią otoczenia jest zwarcie szeregów i sprowadzenie kandydata na supermocarstwo do położenia o sile przybliżonej do pozostałych uczestników gry politycznej. Konsekwentnie, hegemoniczna pozycja USA najprawdopodobniej wywoła podobny odruch. Koalicja zarysowała się już wyraźnie: nie można wykluczyć powstania wielkiej osi Paryż-Berlin-Moskwa-Pekin. Powstanie takiej osi będzie dla Polski śmiertelnym zagrożeniem, bowiem tkwimy w niej jak cierń. Jeśli USA będą nas bronić to, póki są silne, nic nam nie grozi. Ale jak długo będą nas chciały bronić? Czy nie sprzedadzą nas, gdy będzie to zgodne z ich racją stanu? Sojusz z USA należy do typu, który Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał „egzotycznymi” – czyli z państwem oddalonym o setki kilometrów – w tym przypadku o tysiące. W 1939 r. Francja i Wielka Brytania nie chciały bronić sojusznika oddalonego o 1000 km. Czy Stany Zjednoczone będą bronić oddalonego o 20.000 kilometrów?
-
Polska opowiedziała się jednoznacznie za USA nie znając stanowiska Rosji. Tymczasem ono jest w całej sprawie kluczowe. Bez Rosji nie może zaistnieć oś od Paryża po Pekin. Jeśli Rosja przyłączy się od antyamerykańskiej osi, wtenczas Polska zostanie oskrzydlona ze wszystkich stron. Jeśli Rosja wybierze partnerstwo z USA, wtenczas nic nam nie grozi. Tymczasem polska dyplomacja podjęła decyzję przed Rosjanami. Rosja w tej chwili waha się czy współtworzyć oś, czy też znaleźć jakąś formułę koegzystencji z USA. Polityka amerykańska niezbyt ją do tego ostatniego zachęca, gdyż Amerykanie stanowczo (do tej pory) odmawiali uznania rosyjskiej hegemonii w byłym ZSRR (Czeczenia). Być może, że Stany Zjednoczone, nie chcąc dopuścić do powstania osi, swoją politykę zrewidują; być może jednak pycha popchnie je do przekonania, że mogą być w konflikcie ze wszystkimi mocarstwami. Decyzję należało więc podjąć po Rosji, a nie przed nią, gdyż sytuacja nie jest dostatecznie klarowna i możemy zostać okrążeni przez wrogie nam siły z dwóch stron.
-
Mój sceptycyzm wynika także z tego, że USA nie zaproponowały nam na razie niczego alternatywnego dla UE. Idea wejścia do NAFTA pojawiła się zaledwie w kilku amerykańskich komentarzach prasowych. Reżim Leszka Millera nadal zaś obstaje przy swoich europejskich utopiach. Pozwala to wnioskować, że USA nie mają zamiaru zaproponować nam alternatywy dla UE, lecz, że, przeciwnie, mogą być żywotnie zainteresowane naszym wejściem do UE. Stanowilibyśmy w niej wówczas swojego rodzaju amerykańską „piątą kolumnę”, która będzie paraliżować antyamerykańskie wysiłki Paryża i Berlina. Niestety, wariant ten uważam za wysoce prawdopodobny. To byłaby zaś klęska polskiej polityki. Spadną na nas wszystkie problemy związane z wejściem do Unii, czyli cały biurokratyczno-socjalistyczny gorset unijnych przepisów, systemów dotacji, ograniczeń produkcji i innych etatystycznych idiotyzmów. Rozwój gospodarczy zostanie zredukowany do poziomu unijnego. W praktyce oznacza to gospodarczą stagnację i likwidację suwerennego państwa, które przeistoczy się w proamerykańskie lobby w Brukseli. Jakby nie dość tych plag, to będziemy narażeni, jako element „politycznie wrogi” na bezustanne konflikty z Brukselą. A do tego nasi żołnierze będą brali udział w rozmaitych amerykańskich neokolonialnych eskapadach w celu „wyzwolenia” ludu irackiego, irańskiego, koreańskiego czy zuluskiego z „tyranii” niedemokratycznych systemów.
Z powyższych powodów uważam, że polityczne poparcie amerykańskiej agresji na Irak było dla Polski korzystne, gdyż doprowadziło do destrukcji UE; jednak militarne poparcie tej eskapady w postaci wysłania wojska może okazać się politycznym błędem, gdyż umiejscowiło nas raz na zawsze w obozie amerykańskim. Błąd zaś jest w polityce czymś gorszym od zbrodni.
* * * * * * * * * * * * * * * *
Warszawa, 18 marca 2003 roku
Gdy pisze poniższe słowa, wojna z Irakiem jeszcze nie wybuchła. Jednak bez względu na to, czy wybuchnie ona pojutrze, czy za miesiąc – fakt, że jest nieunikniona wydaje się pewny – wiemy także, że świat polityki międzynarodowej nigdy nie będzie już taki sam jak przed tą inwazją. Agresja na Irak oznacza bowiem unicestwienie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Nie oznacza to rozwiązania ONZ, ale unicestwienie praktyczne tej organizacji. Zgodnie ze swoimi celami, ONZ powinna bowiem zapobiec wojnie i ukarać ewentualnego agresora, czyli Stany Zjednoczone. To nie jest zaś możliwe z oczywistych względów praktycznych, jak i z punktu widzenia prawnego: Stany Zjednoczono zawetowałyby bez wątpienia wszelką rezolucję potępiającą choćby ich politykę. ONZ będzie istnieć nadal. ONZ-owscy biurokraci mogą sobie nadal ględzić o pokoju i rozbrojeniu, ale ich organizacja znajdzie się na bocznicy dziejów – dokładnie tak samo jak Liga Narodów.
Unicestwienie ONZ oznacza klęskę demokratycznej ideologii. Zawiązaniu tej organizacji przyświecała przecież kosmopolityczna idea budowy „wspólnego światowego domu”, gdzie nikt nie będzie prześladowany za pochodzenie, narodowość, rasę, religię, gdzie wszyscy ludzie będą równi, wolni i będą się ściskać na znak braterstwa ludów. Wszystkie państwa miały być równe, a sama ONZ wyrazem oddolnego ruchu na rzecz zjednoczenia świata itd. Świat, a i owszem, zmierza do pewnego rodzaju zjednoczenia, ale nie na zasadzie dobrowolnej oddolnej inicjatywy ludów, lecz w wyniku politycznej i ekonomicznej dominacji Stanów Zjednoczonych nad całymi połaciami globu. Będziemy mieli pokój, ale nie z wzajemnej miłości narodów, ale podyktowany przez amerykańskie dywizje pancerne. Pax Americana.
Przez kilka ostatnich stuleci, demokraci dążyli do unicestwienia polityki. Politycy liberalni chcieli znieść politykę międzynarodową i zbudować Światową Republikę, aby stworzyć gigantyczny system gospodarczej współpracy – taką międzynarodówkę kapitalistów, gdzie nie będzie więcej wojen, które przeszkadzają w rozwoju handlu. Idealiści lewicowi wierzyli, że świat może być lepszy i że możliwa jest eliminacja decyzji politycznych poprzez zastąpienie ich powszechną moralnością opartą na prawie międzynarodowym. W obydwu wersjach, polityka międzynarodowa miała zostać zlikwidowana i zastąpiona prawem. Decyzje polityczne państw miały być zastąpione przez arbitraże, przyjaźń i decyzje Rady Bezpieczeństwa ONZ, która kierując się zasadami demokracji, praw człowieka i Karty ONZ, uczyni świat sprawiedliwszym. Polityka – pojęta jako bezpardonowa walka o interesy poszczególnych państw – miała zupełnie zaniknąć. Oto wstęp do Światowej Republiki. Nigdy więcej wojen! Nigdy więcej agresji! Niech żyje pokój!
Ideologia ONZ starała się zaprzeczyć istocie stosunków międzynarodowych. Używając ideologicznych zaklęć, czcząc fetysze pokoju i pacyfizmu, ONZ likwidowała hobbesowski stan natury jakim była polityka międzynarodowa od zarania dziejów. Amerykańska agresja na Irak będzie brutalnym unicestwieniem tej iluzji. Prawo międzynarodowe podeptane, ONZ ośmieszona, moralność polityczna nie istnieje. Jeszcze raz okaże się, że wojna jest tylko przedłużeniem polityki. Ideologiczne zaklęcia pacyfizmu walą się z trzaskiem. Ostatecznym argumentem okaże się siła. Polityka na powrót zostanie sprowadzona do Leninowskiej zasady „kto kogo”. Gdy amerykańskie dywizje będą zdobywać Bagdad, a lotnictwo zrównywać z ziemią całe dzielnice, wtenczas magowie praw człowieka ogłoszą swój wielki „moralny sprzeciw” wobec łamaniu zasad prawa międzynarodowego i spytają jakie jest prawne uzasadnienie agresji. Prezydent Bush – jako polityczny realista – odpowie im wówczas słowami towarzysza Mao: „Władza wyrasta z lufy karabinu„; albo słowami Carla Schmitta: „Decyzja polityczna rodzi się z niczego” – nie jest oparta na żadnym systemie normatywnym, tak prawnym, jak i moralnym. W Iraku jest ropa, a my mamy czołgi – to jest realny kontrargument na wszelkie manifesty intelektualistów w obronie pokoju, wolności i demokracji. Z jednej strony czołgi, z drugiej wzniosłe i abstrakcyjne idee – kto wygra?
Polityka międzynarodowa wraca do hobbesowskiego stanu natury. Czy dla Polski to dobrze? Nie, gdyż jesteśmy słabi – i to nas będą pożerać, a my nie pożremy nikogo. To co się dzieje, stać się jednak kiedyś musiało. Ideologia pacyfizmu i kosmopolityzmu ONZ nie była rzeczywista, nie wynikała z natury ludzkiej, oparta była na fałszywej optymistycznej antropologii Oświecenia. Była iluzją, ideologią, a nie opisem rzeczywistości politycznej. Dlatego musiała się załamać przy konfrontacji ze światem ludzkim, którego nie cechuje prymat zasad prawnych i moralnych nad realnymi interesami politycznymi państw. Parafrazując Hobbesa, możemy powiedzieć, że „państwo państwu wilkiem”. Brutalne? Realne. I polska dyplomacja musi się przygotować na to nowe/stare wyzwanie: polityka międzynarodowa jest hobbesowskim stanem natury.
* * * * * * * * * * * * * * * *
Warszawa, dnia 2 marca 2003
Wydarzenia ostatnich tygodni wykazały, że Unia Europejska jest politycznie niespójna. Po głośnym, niemiecko-francuskim „nie” dla agresji Stanów Zjednoczonych na Irak, mniejsze państwa unijne (i do Unii aspirujące) zostały postawione przed wyborem opcji francusko-niemieckiej (w praktyce raczej niemieckiej), albo amerykańskiej. List premierów – podpisany min. przez Leszka Millera – wskazuje, że mniejsze państwa wybrały USA, a nie europejskich potentatów. Pamiętajmy, że w podobnych kategoriach – i chyba słusznie – interpretowany był we Francji zakup przez Polskę F-16, a nie francuskich Mirage 2000.
Rząd Leszka Millera znalazł się w politycznym „rozkroku”: posadek, stołków, stołeczków, dotacji i subwencji szuka w Brukseli, czyli antyszambruje u niemieckiego kanclerza, podczas gdy politycznie ustawia Polskę jako satelitę Stanów Zjednoczonych. Każe to zastanowić się, czy jest możliwe, aby długofalowo gospodarczo być w UE, a politycznie współpracować z NAFTA? Wątpię. Winniśmy więc wybrać opcję. Aby to uczynić, musimy dokonać analizy czym jest UE, a czym NAFTA? Czym Bruksela, a czym Waszyngton?
Pęd ku UE ma swoje źródła w mentalności demoliberałów. Unia traktowana jest jako swoista Socjaldemokratyczna Międzynarodówka. To struktura założona i kierowana przez socjaldemokratów i lewicowych katolickich modernistów (chadeków), odwołująca się do zasad Rewolucji Francuskiej, zasad laicyzmu, demokracji, praw człowieka itp. SLD w sposób naturalny prze w tym kierunku, gdyż w Brukseli siedzą koledzy z lokalnych socjaldemokracji. Wizja zetatyzowanej, kontrolowanej przez Brukselę gospodarki, pełnej limitów, dopłat, koncesji, wzorców, dyrektyw unijnych to socjaldemokratyczna koncepcja „państwa dobrobytu”. Warunki na których nasz kraj do Unii wchodzi właściwie nic nam nie dają, „mityczne” dopłaty okazały się właśnie mitem i nie ma gospodarczego uzasadnienia dla naszej integracji z UE. Jest za to uzasadnienie ideologiczne i czysto-ludzkie: stołki.
Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, czyli współpraca czy nawet wejście do NAFTA przedstawia się zupełnie inaczej. NAFTA nie jest strukturą socjalistyczną, jest wolna od biurokratycznych narośli, etatyzmu, dyrektyw definiujących co to jest drabina lub zakazujących produkcji oscypka. Państwa będące członkami NAFTA zachowują swoją suwerenność, nie są podporządkowane jakimś dziwacznym urzędniczym tworom typu Komisja Europejska. UE za 50 lat będzie – o ile nie zmieni swojego charakteru – socjalistycznym skansenem na gospodarczej mapie świata. Likwidując instytucje rynkowe i zastępując je planowaniem, regulacją i centralizacją, UE skazuje się na nie-rozwój gospodarczy. Unia praktycznie gospodarczo się „ustabilizowała”, czyli się nie rozwija, trwa. Tymczasem prężne i dynamiczne gospodarki Chin, Rosji i innych krajów rozwijają się z dużą szybkością dzięki maksymalnemu otwarciu ich rynków na mechanizm konkurencji i redukcji roli redystrybucyjnej państwa. NAFTA pozwala na taką koncepcję rozwoju gospodarczego. Dlatego NAFTA ma przyszłość, UE przyszłości nie ma.
Z punktu widzenia kontrrewolucyjnego, NAFTA ma jednak, podobnie jak i UE, jedną wadę o charakterze ideologiczno-kulturowym: nie hołdując bałwanowi socjalizmu – jak czyni to Bruksela – NAFTA nakazuje również czcić bałwana demokracji. Stojące na czele NAFTA Stany Zjednoczone wymagają od swoich sojuszników zafundowania sobie „suwerenności ludu”. USA, od czasów Cartera, podporządkowały swój system sojuszy zasadom ideologicznym. Gdybyśmy w Polsce zrobili kontrrewolucję i unicestwili demoliberalny ustrój, wtedy Ameryka by nas wyklęła. Ten ukłon wobec bałwana demokracji widoczny jest nawet w deklaracji premierów w sprawie Iraku, gdzie mowa jest o poniesieniu do Bagdadu nihilistycznych koncepcji praw człowieka i demokracji. Wynika z tego, że wejście do NAFTA jest dla Polski korzystne i możliwe tylko dotąd, dopóki mamy reżim demokratyczny. Oznacza to niemożność dokonania prawdziwej kontrrewolucji i restauracji Polskiej Państwowości, odbudowania pojęcia suwerenności, rozpędzenia plutokratycznych elit władzy, odbudowania katolickiej i tradycjonalistycznej wizji porządku politycznego i społecznego. Pewnym paradoksem stało się, że jedynym naszym potencjalnym partnerem zagranicznym, który pozwoliłby nam odrzucić demokratyczne zabobony jest Rosja, która po dziesięcioleciach ideologicznego kaznodziejstwa wydaje się prowadzić politykę zagraniczną kierującą się kategoriami politycznymi, a nie ideologicznymi.
Niestety, widząc świadomość Polaków, opcja na Rosję wydaje się niemożliwa ze względów świadomościowych i historycznych – gdy irracjonalne masy wtargnęły do politycznej świątyni kategorie polityczne muszą ustąpić namiętnościom. Klasa polityczna opcji prorosyjskiej nawet głośno nie przedstawi jako możliwej alternatywy. Na dziś zostaje wybór pomiędzy UE a NAFTA, czyli demokratycznego socjalizmu a demokratycznego liberalizmu. Z dwojga złego, wolę liberalizm. Jeśli kiedyś obalimy bałwana demokracji, to wtedy zwrócimy oczy na wschód. Dziś realne jest spojrzenia za ocean.
* * * * * * * * * * * * * * * *
Warszawa, dnia 19 lutego 2003 roku
Kryzys iracki wykazał abstrakcyjny i utopijny charakter Unii Europejskiej. Unia, zbudowana na sekciarskich ideologiach demokracji, praw człowieka, tolerancji itd. nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością. Socjaldemokratyczny moloch wali się, gdyż państwa unijne, w sytuacji o charakterze politycznym, a nie ideologicznym, zaczęły się zachowywać wedle kategorii politycznych. Francja – matka prawo-człowieczej ideologii – jako pierwsza wróciła do polityki racji stanu. Tylko kierowane przez SPD Niemcy popełniły błąd ideologizacji polityki i, wbrew własnym interesom, poparły Francję, chociaż logika nakazywała im poprzeć Stany Zjednoczone. Europa, podzielona przez Amerykanów, na „starą” i „młodą” pękła. Wymaga to obejrzenia kryzysu irackiego z punktu widzenia interesu narodowego polskiego.
Idealną sytuacją byłoby, gdyby konflikt Niemiec i Francji ze Stanami Zjednoczonymi nabrał charakteru doktrynalnego. Amerykańska agresja na Irak uzasadniana jest przez ideologię demoliberalną – jako kolejna, lewicowa krucjata w celu poniesienia zasad wolności, równości i braterstwa, zafundowania Irakijczykom demokracji i prawo-człowieczego reżimu. Gdyby niemiecko-francuskie „nie” miało charakter doktrynalny, to byłaby to propozycja ciekawa. Gdyby Niemcy i Francja powiedziały „nie” w imię świętej, ustanowionej przez Boga zasady suwerenności państwowej, której nie wolno łamać z powodu demokratycznych abstrakcji, to mielibyśmy konflikt konserwatywnej, „starej” Europy z chorującymi na „młodzieńczą” chorobę lewicowości Stanami Zjednoczonymi. W takim przypadku, byłby to powrót „starej” Europy do „starych” zasad. I wolałbym być członkiem konserwatywnej, niemieckiej Mitteleuropy, opartej o tradycję, religię, autorytety i hierarchię, niźli sojusznikiem liberalnych – czyli dekadenckich – Stanów Zjednoczonych i kultury holywoodzkiej. Jednak ani zdeprawowana przez Rewolucję Francja, ani zdeprawowane przez Weimar i republikański establishment Niemcy nie są zdolne do powiedzenia „nie” w duchu kontrrewolucyjnym. Joschka Fischer to lewak, były kolega terrorystów; Schroeder to socjaldemokratyczny nie-realista polityczny, a Chirac to koncesjonowany przez lewicę pseudo-konserwatysta. Wizja reakcyjnej Europy – z Metternichem w tle – nie jest realna. Chirac nie jest de Maistrem, a Schroeder nie jest Bismarckiem.
Skoro przeciwnicy światopoglądowo są identyczni – z obu stron demokraci i członkowie prawo-człowieczej sekty – to trudno sympatyzować z którąkolwiek ze stron. Zostaje beznamiętny, racjonalny, cyniczny, matematyczny wybór, którym kieruje racja stanu w najczystszej postaci. W wyborze politycznym musimy odsunąć na bok kryterium moralne – te nie dotyczy wszak polityki międzynarodowej cechującej się poliarchicznym, bliskim dżungli charakterem. Racja stanu Polski jest bezwzględna i wymaga nie-wejścia do Unii Europejskiej. Znaczna część zwolenników akcesji kierowała się przekonaniem, że dla Unii nie ma alternatywy. Teraz alternatywa ta narodziła się: sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. Co więcej, istnieje szansa, że Unia się rozleci, lub przynajmniej nastąpi w niej daleko idąca dezintegracja. Podsycanie przez Stany Zjednoczone antyirackich fobii powoduje powiększanie się konfliktów w ramach Unii. Jeśli wojna wybuchnie – a tak się zapewne stanie – wewnątrzunijne sprzeczności jeszcze wzrosną. Ostatnie wypowiedzi francuskich kół rządowych wskazują, że w takim przypadku, popierająca Stany Zjednoczone Polska może nie zostać do U.E. wpuszczona. To, co w ustach francuskich było dla nas groźbą, dla mnie jest błogosławieństwem!
Racją stanu Polski jest wybuch wojny z Irakiem. Może zabrzmi to brutalnie, ale czym wojna ta będzie dłuższa, czym więcej pochłonie ofiar, czym więcej zginie bezbronnej ludności cywilnej, tym lepiej dla Polski. Każdy zbombardowany iracki szpital, każda bomba trafiająca szkołę w Bagdadzie będzie wzmacniała nastroje antyamerykańskie we Francji i w Niemczech i będzie zwiększała konflikt pomiędzy tymi dwoma mocarstwami a „młodą” Europą. Dlatego też musimy poprzeć – z powodów czysto koniunkturalnych – tą wojnę. Nasza sympatia będzie całkowicie po stronie Iraku, każdy zniszczony amerykański czołg będę świętował butelką piwa i mam nadzieję, że wiele tych butelek wypiję. Życzę z całego serca Irakowi, aby odparł amerykańską agresję, ale mam nadzieję, że wojna ta wybuchnie. Polityka nie kieruje się sentymentami, lecz racją stanu.
* * * * * * * * * * * * * * * *
Warszawa, 12 lutego 2003 roku
Oglądając spektakl osaczania Iraku przez Stany Zjednoczone, trudno mi nie czuć sympatii dla tego małego kraju, który próbuje bronić swojej suwerenności przed amerykańską ideą imperialną. Jako konserwatysta, zasadę suwerenności państwa stawiam jako najwyższą zasadę polityczną. Akcentuję ją szczególnie wtedy, gdy jest ona zagrożona przez utopijną ideologię „prawo-człowieczą” – a tak jest w tym przypadku, gdyż Stany Zjednoczone, swoim starym zwyczajem, nie mają zamiaru prowadzić z Irakiem wojny, a jedynie przedsięwziąć „interwencję pokojową”, aby „wyzwolić” bratni naród iracki od tyranii Saddama i podarować mu, w prezencie, demokratyczne instytucje, zasadę głosowania powszechnego, a szczególnie przestrzeganie praw człowieka. Bomby, które spadną na Bagdad będą miały namalowane, jak to w operacjach pokojowych, białe gołąbki pokoju. Dostać taką bombą – wiadomo – to mniej boli.
Polityka nie kieruje się jednak sentymentami, ani moralnymi racjami – te, w tym konkretnym przypadku – są po stronie irackiego dyktatora, który broni świętej zasady suwerenności. Przyszła wojna stworzyła jednak zupełnie nową sytuację międzynarodową i musimy to wykorzystać. Unia Europejska praktycznie rozpadła się. Przeciwko amerykańskiej agresji opowiedziały się Francja i Niemcy. Polityka francuska jest zrozumiała – Paryż nigdy nie szedł na amerykańskim pasku, a na Bliskim Wschodzie posiada własne interesy, które są sprzeczne z amerykańskimi. Postawa Francji jest politycznie racjonalna i podporządkowana jej racji stanu. Za to polityka Niemiec jest warunkowana ideologicznie. Pacyfiści z SPD i „Zieloni”, kierując się miłością do ludzi, zasadami tolerancji, broniąc pokoju i podobnych utopijnych ideologii, nie mogą zaakceptować amerykańskiego „imperializmu”. Dlatego też zrobili coś, co stary Talleyrand uważał za rzecz gorszą od zbrodni – popełnili błąd. Powojenna pozycja Niemiec w Europie wynikała z sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Niemcy były najważniejszym amerykańskim partnerem w Europie. Potworny, warunkowany ideologią, błąd Schroedera spowodował pogrzebanie marzeń na powołanie superpaństwa w Europie pod przywództwem Niemiec – Unii Europejskiej. Unia wali się właśnie z hukiem na naszych oczach – tak, błąd w polityce jest gorszy od zbrodni.
Muszę pochwalić w tym miejscu podpisanie się Premiera RP pod listem premierów popierających Stany Zjednoczone. List ten jest idiotyczny, pełen demokratycznej i prawo-człowieczej ideologii – moralnie jest wstrętny i pokracznie demoliberalny. Jest jednak listem politycznym, przesądzającym o naszym odejściu od opcji proeuropejskiej. Czym bardziej Niemcy i Francja pokłócą się z resztą państw unijnych, tym lepiej – tym mniejsze szanse są na odbudowanie Unii Europejskiej. Szkoda, że Europa nie umie się zjednoczyć i dać po nosie Jankesom, ale jeśli ma się jednoczyć na zasadach socjaldemokratycznych – a taką próbą jest UE – to lepiej, aby się nie jednoczyła. Dostaliśmy szansę historyczną uniknięcia unicestwienia w socjalistycznej czeluści unijnej.
A Irak? Nie wiem, czy ma, czy też nie ma „zakazanych broni masowego rażenia”. Irak ma rację moralną pod każdym względem, ta jednak w polityce jest bez znaczenia. Polityka ma swoje prawa i dlatego publicznie ogłaszam, że wierzę Amerykanom, że broń taką Irak posiada. Racja stanu Polski wymaga abyśmy w to wierzyli, może lepiej, abyśmy publicznie dawali świadectwa naszej wiary – nasz prywatny osąd niechaj pozostanie dla nas samych…
