Eliszewa Federman i s-ka
Organizatorzy dyskusji politycznych, toczonych w polu widzenia kamer izraelskiej telewizji i w polu słyszenia mikrofonów radia Kol Israel, zwykli zapraszać panią Eliszewę Federman, aktywną mieszkankę żydowskiej dzielnicy Abraham Awinu w Hebronie, do udziału w wymianach poglądów, krzykliwych tropikalnym zwyczajem i burzliwych omalże do granic rękoczynów.
Można zaryzykować twierdzenie, że gdyby nie rosnąca ilość trupów ścielących się pokotem w Gazie, w Nablusie, w Ramalli i Tulkarem, w Jerozolimie, w Hajfie i Hederze, na peryferiach żydowskiego państwa, a ostatnio także w okolicach telawiwskiego studia, dyskusje z udziałem Federman byłyby znakomitym programem rozrywkowym.
Mnie pani Eliszewa Federman przypomina do złudzenia aktorkę Aleksandrę Śląską w roli SS-womenki w filmie Wandy Jakubowskiej „Ostatni etap”, chociaż zamiast służbowego uniformu oficerskiego, szytego na miarę w Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi, występuje Federman w odzieniu religijnej Żydówki i łypie na niebiesko spod ortodoksyjnej chustki, a nie spod esesowskiego czaka. Mocą paradoksu oczy Federman mają kolor słynnych, hebrońskich szklanideł produkowanych przez arabskich mieszkańców miasta, błękitnych jak niebo figurek, wazoników i paciorków, po które przyjeżdżaliśmy niegdyś z pobliskiej Jerozolimy.
Nie ulega wątpliwości, że Eliszewa Federman, pobudzona narodowo do nieprzytomności amerykańska Żydówka, naturalizowana w Izraelu i w ortodoksyjnym getcie Hebronu, jest porównywalna z SS-womenką reżysera Wandy Jakubowskiej pod względem fizycznym, dzięki unikalnemu w tropikach, nordyckiemu profilowi i gładkiej skórze zdradzającej wychów na witaminach, ale przede wszystkim z powodu głoszonych poglądów. Na tle pań Żydówek Hebronu, wyglądających jak gdyby przed chwilą ogoliły twarze tępą żyletką męża, i nie wiedzących dlaczego mieszkają w legendarnym mieście biblijnych Żydów, narażone na arabskie nieprzyjemności, Eliszewa Federman wyróżnia się łatwiejszą urodą, giętkim językiem i fanatyzmem.
Według Federman, 3,5-milionowa nieprzydatność palestyńska powinna zniknąć z Hebronu, z Zachodniego Brzegu Jordanu i Strefy Gazy, wytransferowana do krajów arabskich albo zlikwidowana proszkiem na karaluchy, ponieważ na historycznej ziemi Izraela jest miejsce tylko dla jednego narodu, wybranego przez żydowskiego Pana Boga.
Onegdaj w dyskusji telewizyjnej z udziałem Federman i po jej zapewnieniach na temat rozlicznych dobrodziejstw, mogących przypłynąć do brzegów żydostwa dzięki praktycznemu wytransferowaniu Arabów i Palestyńczyków gdzie pieprz rośnie albo jeszcze dalej, podjął rękawicę ideologiczną jerozolimski historyk Bauer, Żyd na poły lewicowy, na poły jadwaszemski, jak większość miejscowych wspominaczy holokaustu. Bauer przypomniał po kolei wszystkie transfery mniejszości narodowych dokonane w historii XX wieku, a także poprzednie transfery średniowieczne i napomknął miedzy innymi, że międzywojenna Polska nosiła się z niedwuznacznym zamiarem wytransferowania Żydów.
Kataw Zar postawił dwoje uszu i przetarł uważnie patrzałki, ale Bauer nie kontynuował tematu i nie uchylił przed izraelskimi telewidzami rąbka tajemnicy strzeżonej w archiwach instytutu Yad Wa Szem w Jerozolimie i nie powiedział, która Polska w latach 20. ubiegłego stulecia chciała pozbyć się własnych Żydów, poza trzema Polskami: Polską oenerowską, Polską endecką i Polską kabaretową, wyśpiewującą żydowskimi głosami do żydowskich tekstów przedwojenne żydowskie marzenia o dalekim, podzwrotnikowym raju „Ech, Madagaskar, kraina parna, skwarna”…
Pewna Brytyjka testująca samochody sportowe powiedziała w BBC: „Nie ważne jest, co masz – ważne jest, jaki robisz z tego użytek”. Bauer ma głowę, ale nie główkuje do końca. Nie domyśla się, że gdyby Polska w dwudziestoleciu międzywojennym, kierując się uchwałą Sejmu, postanowieniem rządu albo wynikami rozpisanego referendum, istotnie dokonała transferu polskich Żydów na Madagaskar, zgodnie ze scenariuszem warszawskich tekstów kabaretowych, albo wysłała ich do ówczesnej mandatowej Palestyny, wraz z manelami i dobrodziejstwem inwentarza, dając zatrudnienie flotylli PŻM, ze statkami Batorym i Sobieskim na czele, polscy Żydzi najpewniej przeżyliby wojnę.
Wracając do Eliszewy Federman
Federman jest nietykalna, ponieważ występuje w imieniu bezpieczeństwa własnych dzieci, które spłodziła przy udziale męża Federmana, aktywisty skrajnie prawicowego hebrońskiego getta. Dzieciom Federmanów, wychowanych w ideologii hitlerjugend, w ksenofobicznej pogardzie wobec tubylców i obsesjach religijnych, należy się spokojna przyszłość na ziemi praojców. Do arabskich dzieci („które nas nienawidzą, lżą i obrzucają kamieniami”) żywi Eliszewa Federman analogiczny stosunek, jaki objawiały niemieckie SS-womenki w odniesieniu do dzieci warszawskiego getta albo do dzieci Oświęcimia.
Ostatnio potomstwo Eliszewy Federman i jej sąsiadów znalazło nowe zajęcie: obrzucanie raz to jajkami, raz to kamieniami policjantów i żołnierzy straży granicznej, pilnujących dniem i nocą żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej w Hebronie, „ponieważ policjanci i żołnierze nie wywiązują się z obowiązku i nie strzelają do palestyńskich mieszkańców Hebronu, chociaż mają broń.” Federman uważa, że obrzuceni jajkami policjanci i żołnierze zasłużyli na karę, bo „mogliby przecież brać przykład z wartowników przy zaporach drogowych, którzy strzelają do każdego Palestyńczyka pojawiającego się w polu widzenia, a nie biorą (przykładu).”
Bohater hebrońskich Żydów
Bohaterem Eliszewy Federman, jej męża Federmana, gromady Federmaniąt i podobnych Federmanom 120 Żydów i Żydówek Hebronu, pilnowanych przez dwie wzmocnione kompanie żołnierzy i policjantów, jest doktor Baruch Goldstein, którego grób znajduje się przy wjeździe do pobliskiego miasta osadników, Kiriatu Arby. Przed 8 laty dr Goldstein, uzbrojony w amerykański karabin M-16 i wyposażony w plecak z nabojami wtargnął do Groty Praojców w Hebronie, gdzie zdołał zastrzelić 34 modlących się Palestyńczyków, póki pozostali przy życiu mężczyźni nie zlinczowali go, kiedy zmieniał kolejny magazynek. „Wszyscy jesteśmy Goldsteinami!”, mówi Federman i wraz z dziećmi systematycznie odwiedza wystawny grób doktora mordercy. Podlewa kwiaty, kładzie kamyki na marmurowej płycie nagrobka i modli się za duszę nieboszczyka, „któremu Jehowa powierzył przywrócenie honoru Żydów”.
Bohater Palestyńczyków
Bohaterem Palestyńczyków jest snajper, który podkradł się do zapory drogowej ustawionej na szosie w dolinie zwanej przez tubylców „Emek Haszodedim” („Dolina Rozbójników”), koło żydowskiego osiedla Ofra, i ze starego amerykańskiego karabinu M-1 pamiętającego II wojnę światową zastrzelił 10 Izraelczyków, w tym 7 żołnierzy. Z odległości ok. 100 metrów zamachowiec prowadził ogień przez pół godziny, naciskając na cyngiel co 45 sekund, poczem uciekł, porzucając karabin, który odmówił mu posłuszeństwa.
W miejscu, z którego strzelał, obok zdezelowanego karabinu bez lunety znaleziono 25 łusek po pociskach kalibru 7,65 mm.
Kamienne ściany wąwozu, okalające Dolinę Rozbójników, powtarzały kilkakrotnie trzaskanie wystrzałów, przez co rozstrzeliwani żołnierze nie mogli się zorientować, skąd przychodzi śmierć, schować się bądź odpowiedzieć ogniem. Kładli się tylko na ziemi i wstawali, żeby udzielić pomocy konającym kolegom, a palestyński napastnik strzelał do nich jak do kaczek wyciętych z dykty i powieszonych w przycyrkowej strzelnicy, a po wykonaniu zadania złośliwie pozostawił pod drzewem stary karabin pochodzący z amerykańskiego demobilu. Takimi samymi karabinami Izraelczycy obdzielają jedynie żydowskich staruszków i żydowskie babcie, na pół godziny przed ich ochotniczymi spacerami partrolowymi wzdłuż ulic Tel Awiwu, Jerozolimy, Aszdodu, Ber Szewy i Hajfy.
Nowoczesne kamizelki kuloodporne i stalowe hełmy nie uchroniły nieszczęsnych ofiar palestyńskiego snajpera przed pociskami karabinowymi, wycelowanymi z zimną krwią, prosto między oczy żołnierzy rezerwy najlepiej wyszkolonej i wyposażonej armii świata.
Nie czuli się ostrzeżeni
Przed laty kapral izraelskiej armii Kataw Zar stanął przed sądem wojskowym i siedział dwa dni pod kluczem za kpiny z pistoletu maszynowego Uzi, strzelającego gdzie chce i kiedy ma ochotę, oraz za publiczne wyśmiewanie żydowskiej myśli taktycznej, dochodzącej do głosu przy ustawianiu zapór drogowych na szosie wiodącej z Tel Awiwu do Jerozolimy.
– Jesteście bałwanami – dowodził Zar, który ani myślał odszczekać herezji, do czego go bezskutecznie namawiali przełożeni. – Po pierwsze źle stoimy, zatrzymując samochody – dowodził – a w wypadku ujawnienia terrorysty pozabijamy się nawzajem! A ponadto, po dwóch stronach szosy, na wzgórzach ponad nami są doskonałe stanowiska strzeleckie i kto chce, może wystrzelać nas z procy.
– Pragniemy cię poinformować – oświadczył zespół sędziowski – że to my wygraliśmy Wojnę Sześciodniową, doszliśmy do Kanału Sueskiego, zdobyliśmy Jerozolimę Wschodnią i Wyżynę Golan. A gdzieś ty wtedy był?
I zaraz potem Kataw Zar miał dość czasu w areszcie wojskowym, żeby móc oddać się pasjonującym dywagacjom, jak też to oni wygrali wojnę, kiepsko strzelając, i jak zdołali dojechać po Kanału Sueskiego poprzez Pustynię Synajską, nie potrafiąc prowadzić samochodów? Poza tym Katawisko przypomniało sobie, że w czerwcu 1967 roku, kiedy tropikalni Żydzi biegali z Uzi do odzyskanej Ściany Płaczu, onże Kataw Zar brylował bezczelnie w łódzkiej kawiarni „Honoratka” na soku porzeczkowym wzbogacanym spirytusem i planował podróż automobilową do Jastarni.
A panowie oficerowie, którzy Katawa Zara posadzili pod kluczem na koszernym wikcie, jeszcze po dzień dzisiejszy nie nauczyli się stawiania zapór drogowych, ułatwiając proceder palestyńskim snajperom.
Virtual Vendée’s Editorial Note
Artykuł cytujemy za tygodnikiem „Najwyższy CZAS!” z 16 marca 2002.
http://www.nczas.com
