Categories Historie

Dekolonizacja, czyli operacja „Czerwony Smok” w 40. rocznicę odsieczy Stanleyville

24 listopada 1964 r. z kongijskiego lotniska Kamina wystartowało 12 ogromnych amerykańskich herculesów C-130. Samoloty niosły na swych pokładach 545 belgijskich spadochroniarzy i komandosów, dowodzonych przez pułkownika Charlesa Laurenta. Ich celem było miasto Stanleyville, zdobyte przed czterema miesiącami przez kongijskich rebeliantów. Buntownicy, okrutni Simbowie, przetrzymywali w niewoli tysiące europejskich zakładników, których zamierzali pożreć lub spalić żywcem.

Sytuacja w krajach Afryki i Azji, wyzwolonych po II wojnie światowej spod kolonialnej zależności, bardzo skutecznie skompromitowała dekolonizacyjną obsesję lewicowej „społeczności międzynarodowej”. W istocie, zmuszając Wielką Brytanię, Francję, Belgię, Holandię i Portugalię do wycofania się z ich zamorskich posiadłości, ONZ otworzyła puszkę Pandory. Poziom cywilizacyjny dekolonizowanych krain, szczególnie zaś intelektualny i moralny poziom tamtejszych politycznych elit, które niekiedy dopiero właśnie przestały (albo i nie!) obgryzać ludzkie kosteczki – zamienił szczytne, „wolnościowe” idee w tragifarsę. Od Indii po Indonezję i od Algierię po Mozambik „wyzwolone z kolonialnego jarzma” kraje pogrążały się w chaosie, korupcji i nędzy, również w wyniszczających konfliktach etnicznych i religijnych. Wielkie mocarstwa podgrzewały przy tym ów kocioł, czerwony od ludzkiej krwi. Dawne kolonie stały się bowiem polem bitwy między blokiem komunistycznym a światem Zachodu.

Simba znaczy Lew

Również Kongo, od momentu wycofania się belgijskiej administracji kolonialnej, nękały dramatyczne spory wewnętrzne. W 1963 r. wybuchł kolejny kryzys. We wschodnich i południowych prowincjach kraju jął szerzyć się dynamiczny ruch rebeliancki. Założona przez zwolenników nieżyjącego już, lewicowego premiera Lumumby, Ludowa Armia Wyzwolenia odwoływała się do najdzikszych instynktów mordu i grabieży. Jej tyleż fanatyczni, co prymitywni bojownicy – Simbowie (Lwy) – prowadzeni do boju przez wioskowych czarowników, okazali się nadspodziewanie groźnym przeciwnikiem dla armii rządowej.

Nie było żadną tajemnicą, iż buntownicy cieszą się protekcją bloku komunistycznego, wspierającego rokosz pokaźnymi ilościami sprzętu wojskowego, a w końcowej fazie konfliktu również kubańskim personelem militarnym. Oczywiście mocno umowne jest klasyfikowanie szeregowych rebeliantów jako komunistów. W swej podstawowej masie byli oni wojującymi poganami, oddającymi się najmroczniejszym obrzędom, w tym rytualnemu kanibalizmowi. Simbowie ze szczególną zaciekłością polowali na chrześcijańskich misjonarzy, pojmanych mordując z niewysłowionym okrucieństwem. Wybuchowa mieszanka ideologii komunistycznej i pogańskich wierzeń przyniosła zagładę dziesiątkom tysięcy Kongijczyków.

Rewolucja

5 sierpnia 1964 rebelianci zajęli Stanleyville, trzecie co do wielkości miasto kraju. Półtoratysięczny garnizon pierzchnął na widok czarowników, odzianych w rytualne stroje z małpiej skóry i ptasich piór. Zwycięzcy wprowadzili w mieście okrutne rządy. Przed pomnikiem premiera Lumumby zabili rytualnie setki Kongijczyków, wyrywając im wątroby i serca, pożarte zaraz przez sfanatyzowany tłum. Dwa tysiące osób rzucono w nurty rzeki Tshopo, pełne krokodyli. Przebywających w mieście 1600 obcokrajowców (Belgów, Brytyjczyków, Francuzów, Włochów, Austriaków, Greków, Portugalczyków, Pakistańczyków, Hindusów i Amerykanów) uznano za zakładników, grożąc im natychmiastową śmiercią w wypadku kontrakcji sił rządowych. Rebelianci nie pozostawiali jeńcom żadnych złudzeń, co do ich dalszego losu. Mówili im: „- Dla nas jesteście ‘mateka’ – mięsem”…

Zobacz też:  Odkrywając miejsca za kościołem: historie i tajemnice lokalnych przestrzeni

Podobne potworności działy się i w innych miejscowościach opanowanych przez rewolucjonistów. W Paulis wymordowano ósmą część ponad 30-tysięcznej czarnej społeczności miasta; prezydentowi prowincji obcięto język, uszy, ręce, stopy, potem wbito go na bambusowy pal. Wzięto tam 400 białych zakładników, amerykański misjonarz Joseph Tucker wyzionął ducha po trzech kwadransach wyrafinowanych tortur – m.in. wydłubywano mu oczy rozbitą butelką. Umarł, prosząc Boga o darowanie winy oprawcom…

W Kindu, przed pomnikiem Lumumby, stracono 800 osób – wiele przez spalenie żywcem. Rolę głównego kata w tym mieście pełnił 14-latek. Simbowie z upodobaniem korzystali z usług dziecięcych brygad morderców, nie żywiących żadnych oporów i zahamowań. Świat jeszcze przypomni sobie tych młodocianych geniuszy zbrodni. Ich działania obserwował bowiem z uwagą, z dalekiej Kambodży, pewien tamtejszy polityk opozycyjny, który w następnej dekadzie stanie się głośny pod pseudonimem Pol Pot…

23 listopada wydawana w Stanleyville gazeta rebeliantów „E Martyr” zapowiedziała: „Wytniemy serca Amerykanów i Belgów. Nosić je będziemy jak fetysze. Włożymy na siebie zdarte skóry Amerykanów i Belgów…”

Desant

W porozumieniu z rządem Konga władze Stanów Zjednoczonych i Belgii opracowały plan misji ratunkowej. Otrzymała kryptonim „Czerwony Smok” (Dragon Rouge). Amerykańskie samoloty transportowe miały zrzucić na Stanleyville desant belgijskich spadochroniarzy. Operacja była skoordynowana z ofensywą wojsk rządowych. W stronę Stanleyville podążała 5. Brygada Zmechanizowana armii kongijskiej, której trzonem było 5. Komando – biali żołnierze najemni dowodzeni przez majora Mike’a Hoare’a.

24 listopada o 6.00 pierwszych pięć amerykańskich „herculesów” dociera w rejon lotniska Stanleyville. Trzystu dwudziestu „paras” pułkownika Laurenta opada na spadochronach, wprost na pasy startowe. Mają utrzymać ten teren, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych drugiego rzutu, wiozących dalszych 225 żołnierzy, ciężki sprzęt, w tym pojazdy terenowe, na których, wedle planu, wyruszy odsiecz. Desant odbywa się z wysokości zaledwie 250 metrów, pod ogniem broni maszynowej. Mimo to straty są niewielkie – w całej operacji zginęło tylko dwóch żołnierzy belgijskich. Wszystkie samoloty wracają bezpiecznie do bazy, choć niektóre z dziurami od pocisków w kadłubach.

Lokalna rozgłośnia radiowa nadaje komunikat rebeliantów: ” – Ciyuga! Ciyuga! – Zabijać! Zabijać!” W całym mieście rozpoczynają się mordy na białych zakładnikach i czarnych cywilach. Spadochroniarze nie czekają zatem na posiłki. Ruszają biegiem do zlokalizowanych rebelianckich więzień, przedzierając się przez labirynt bronionych ulic.

Zobacz też:  Korea Północna * broń jądrowa

… Przed hotelem „Victoria” Simbowie formują grupę 250 zakładników w trzy szeregi. Tutejszy watażka, major Bubu, odziany w płaszcz z małpiej skóry, wpatruje się w swe ofiary. Dyszy: – Ciyuga! Ciyuga!…

Potem jest już rzeź. Karabiny maszynowe biją seriami w tłum. Na uciekających spadają ciosy włóczni.

Belgijskiemu księdzu wystrzelona z bliskiej odległości seria amputuje nogę Sześcioletnią dziewczynkę pociski rozcinają na pół… Prezbiteriański misjonarz z Ameryki pada, rażony kulą w skroń… Młoda Belgijka kuli się na ziemi, osłaniając ciałem swe dziecko. Karabin rebelianta zamienia jej głowę w krwawą miazgę, ale dziecko jest uratowane…

Spadochroniarze osiągają hotel „Victoria”. Ratują tu 220 zakładników, w tym 35 rannych. Dla 27 pomoc przybywa za późno… Kapelan 11. kompanii udziela im ostatniego namaszczenia.

Tymczasem do miasta wdzierają się kolumny armii rządowej. Na ich czele posuwają się najemnicy z 5. Komanda. Wypierają rebeliantów z ich pozycji. Nieopisany popłoch wśród Simbów wzbudzają ataki kongijskich myśliwców, pilotowanych przez kubańskich emigrantów, wynajętych przez CIA.

Najemnicy majora Hoare’a zdobywają w porcie 80-tonowy holownik. Forsują na nim rzekę Kongo, by wyzwolić pobliską misję katolicką. Ratują pokaźną liczbę zakonnic z tamtejszego klasztoru. Niestety, w samej misji znajdują jedynie ciała 24 księży i 4 zakonnic. Simbowie rozstrzelali ich, a potem, dla pewności, poderżnęli ofiarom gardła.

Operacja „Czerwony smok” dobiega końca. Ocalono ogromną liczbę zakładników, jak i czarnej ludności. Jednak 8 tysięcy czarnych i 185 białych mieszkańców Stanleyville nie przeżyło komunistycznej okupacji.

…Koszmar w mieście trwa. Powietrze jest pełne śmierci. Po ulicach krążą teraz szwadrony zemsty, doraźnie wymierzając sprawiedliwość rewolucjonistom i ich sympatykom. Nienawiść jest ślepa, wystarczy okrzyk: „- Poznaję go, to Simba!”, by zaraz rozległy się strzały.

” Groza wzmaga się z każdą sekundą. Polowanie na rebeliantów jest otwarte, i tylko serie z pistoletów maszynowych mącą ciszę końca świata” – donosi korespondent „La Libre Belgique”.

– Zabijać komunistów to tak, jakby zabijać robactwo! – stwierdza zimno Mike Hoare.

Dogrywka

Belgowie i Amerykanie rozpoczynają operację „Czarny Smok”. Spadochroniarze pułkownika Laurenta zrzuceni zostają na Paulis. Wyzwalają tam 375 białych zakładników. Przyjdzie im też pogrzebać dalszych 22 (w tej liczbie 20 misjonarzy-dominikanów), jak również 4 tysiące czarnych mieszkańców, zamęczonych przez Simbów.

Potem w sprawę wdaje się wielka polityka. Na całym świecie podnosi się chór potępień akcji ratunkowej. Zrozumiała jest wściekłość przedstawicieli bloku komunistycznego, rozsierdzonych pogromem ich kongijskich pupili. Ale jazgot państw neutralnych i tzw. niezaangażowanych ociera się o umysłową aberrację. Szczególnie przywódcom krajów afrykańskich nie mieści się w głowach, jak rząd Konga mógł skorzystać z pomocy „imperialistycznej” Belgii, spod panowania której niedawno się uwolnił…

Zobacz też:  Jerzy Hausner - kim był ten gagatek? Coś dla ciekawskich!

By nie drażnić świata Belgowie wycofują swe wojska desantowe, a Amerykanie swoje samoloty. A w niewoli Simbów nadal cierpią zakładnicy, rozproszeni po całym terenie prowincji Orientale, na obszarze równym powierzchni Francji! Cała nadzieja w oddziałach białych najemników, posiłkujących kongijski rząd.

” Psy wojny” rozpoczynają wyścig z czasem. W trakcie trwającego miesiąc rajdu przebywają ogromne przestrzenie, wyzwalając Bunię, Wambę, Watsę… Niszczą przeciwnika w okrutnych bojach – okrutnych z obu stron, bo nikt tu nie oczekuje, ani nie daje pardonu. Ratują mrowie niewinnych ludzi. Czasem spóźniają się – w Wambie znaleźli zwłoki 30 zakładników, choć i tam ocalili ponad 100 księży i zakonnic. Stan fizyczny zmaltretowanych więźniów budzi przerażenie. „- Niektórzy rebelianci w każdą noc bili i gwałcili zakonnice – donosi z Wamby porucznik Joe Wepener. – Kiedy sprowadziłem siostry do Paulis, wszystkie uklękły przed naszą kwaterą, by podziękować Bogu za uwolnienie. Paru moich żołnierzy zaczęło płakać.”

” Psy wojny”

Żołnierze najemni mają na ogół kiepską prasę. Przedstawia się ich często jako „płatnych morderców”, gotowych za pieniądze służyć każdemu panu. Oczywiście, nigdy nie brakowało i takich przedstawicieli owej profesji, choć z drugiej strony, warto też pamiętać słowa jednego z weteranów walk w Kongo: „- Najemnik to żołnierz ideałów, nawet jeśli są to złe ideały. Bez tego zaciągasz się wyłącznie jako potencjalne zwłoki.”

Pułkownik Laurent podsumował swych towarzyszy broni z walk o Stanleyville stwierdzeniem: „- Oni nie są aniołami. Ale, na Boga, oni umieją walczyć!”

Opanowane przez Simbów miasto Bunia wzięło szturmem, ratując setki czarnoskórych sióstr zakonnych, 53. Komando Jacka Maidena,. W oddziale tym służyli głównie najemnicy z Republiki Południowej Afryki. Nie da się ukryć, biali Afrykanerzy często wychowywani byli w atmosferze lekceważenia, nierzadko pogardy wobec Murzynów. Niejeden, w drodze na front, opowiadał dziennikarzom, że walkę z Simbami traktuje jako swoiste „polowanie na czarnych”. A przecież to w Buni rozegrał się chyba najbardziej wzruszający epizod tej kampanii, mający rangę symbolu.

Do wyzwolonego miasta skierowano kolumnę ciężarówek, by ewakuować ocalałe zakonnice. Jednak żadna z udręczonych kobiet, które przeżyły piekło komunistycznej niewoli, nie była w stanie wspiąć się o własnych siłach na platformę samochodu ciężarowego.

Wówczas, bez żadnego rozkazu, biali żołnierze najemni z Afryki Południowej klęknęli w błocie przy pojazdach, podstawiając swe grzbiety, jako pomost, dla murzyńskich sióstr…

Nazywam się Bogdan i jestem autorem tego bloga, który powstał z potrzeby serca i pragnienia dzielenia się wiarą. Chrześcijaństwo to dla mnie nie tylko religia, ale codzienna droga – pełna pytań, odkryć i spotkań z Bogiem. Na blogu dzielę się refleksjami, fragmentami Pisma Świętego, modlitwami, a także przemyśleniami nad tym, jak żyć Ewangelią w dzisiejszym świecie.

Z wykształcenia teolog, a z powołania – człowiek poszukujący głębi i sensu. Staram się pisać w sposób prosty, szczery i otwarty – tak, aby każdy, niezależnie od tego, na jakim etapie drogi wiary się znajduje, mógł znaleźć tu coś dla siebie.

Zapraszam Cię do wspólnej podróży – ku lepszemu zrozumieniu Boga, siebie i drugiego człowieka.