Nicość w eterze
Słuchając przebojów muzyki popularnej mam nieodmienne wrażenie deja vu. Tak jakby wszystkie szlagiery radiowe były melanżem kilku, powtarzających się schematów rytmicznych i melodycznych. Rozumiem czym jest konwencja – ale w tym wypadku mamy raczej do czynienia z podnoszeniem plagiatu do rangi techniki „twórczej”.
To samo dotyczy różnych „Barbie” i „Kenów” przedstawianych jako rzekomi autorzy tych przyśpiewek. Na ich temat mam nawet prywatną hipotezę. Podejrzewam, że w podziemiach budynków wielkich koncernów fonograficznych stoją tajemne linie produkcyjne. Z jednej strony wrzuca się niepozorną zygotę, potem odpowiednio programuje się komputer, a po pewnym czasie z drugiej strony wyskakują po kolei: Britney Spears, Christina Aguilera, Geri Haliwell, Shakira i reszta tej ferajny…
* * *
Taki stan rzeczy wydaje się paradoksem, bo przecież kompozytorzy nigdy jeszcze nie mieli do dyspozycji tylu różnych środków twórczych. Dynamika rozwoju instrumentarium przeznaczonego dla muzyki elektronicznej jest olbrzymia. Rozeznanie się w możliwościach wszystkich syntezatorów, automatów perkusyjnych, samplerów, efektów, etc. przekracza już możliwości indywidualnego muzyka. Ułatwienia technologiczne w generowaniu dźwięku pozwalają nawet takim ludziom jak niżej podpisany (tj. nie umiejącym grać na żadnym instrumencie), tworzyć muzykę operującą całymi orkiestrami i chórami. Doszło również do znaczącego poszerzenia palety technik kompozytorskich.
Ale prawie wszystkie z nich, po obiecujących początkach trafiły na manowce. Los taki podzielił np. sampling, czyli wymontowywanie dźwięków, szumów, fraz z otoczenia lub innych utworów. Ostatnio samplery coraz częściej służą do bezkarnego kaleczenia cudzej twórczości. Zazwyczaj używa się ich by ukryć swój brak pomysłów na muzykę, a nie by błyskotliwym cytatem dodać nieco powabu do własnego, oryginalnego utworu.
Szczególnie przykry los samplery zgotowały chorałowi gregoriańskiemu, który bez cienia litości dla uszu słuchaczy jest wtłaczany w techniczne pulsacje rytmiczne, z ogromną szkodą dla odmiennej rytmiki tej muzyki. Czasami takie niekonwencjonalne potraktowanie chorału tworzy zupełnie nowy, frapujący środek wyrazu, ale dużo częściej woła o pomstę do Nieba. Poza tym środki wyrazu dzielą się nie tylko na frapujące i niefrapujące, ale również na stosowane właściwie i niewłaściwie. A właściwym miejscem dla chorału jest sfera sacrum, a nie sąsiedztwo łóżkowych postękiwań w przebojach zespołu Enigma.
Ta sama uwaga dotyczy muzyki ludów prymitywnych, pieśni mnichów tybetańskich albo muzułmańskich sufich. Zazwyczaj jest to muzyka sakralna; w pewnym sensie nagrywający ją etnografowie wykradają te dźwięki z miejsca im właściwego. A potem w postaci sampli trafiają one do muzyki popularnej, która zadaje gwałt ich naturze i przeznaczeniu.
Jeszcze gorsze efekty przyniosło bezmyślne stosowanie automatów perkusyjnych. Potencjał twórczy w nich ukryty jest ogromny, ale muzycy nie przejawiają najmniejszej ochoty by go stamtąd wydobyć. Efekt? Całymi godzinami stacje radiowe raczą nas zupełnie niezmiennymi pulsacjami na 4/4. Podobno najbliższa dekada ma w muzyce stać pod znakiem rytmu, nie harmonii ani melodii. Ale w rzeczywistości nigdy w przeszłości – ani w muzyce ludowej, ani w muzyce poważnej – rytm nie bywał tak przeraźliwie schematyczny i ubogi jak w muzyce tworzonej automatami perkusyjnymi.
By nie popadać w pesymizm zupełny warto odnotować, że są jednak również takie nowości, które współczesna muzyka popularna zostawi jako trwałą spuściznę dla przyszłych pokoleń.
Najważniejszą jest operowanie barwą instrumentu. Z akustycznego punktu widzenia polega to na zmianie intensywności poszczególnych alikwotów (tonów składowych) w brzmieniu dźwięku. Technika ta stosowana jest wszędzie tam, gdzie istnieje zróżnicowanie przedmiotów używanych jako źródło dźwięku, czyli już od czasów muzyki ludów prymitywnych. Tyle że jak dotąd wymagało to stworzenia nowego instrumentu albo nowej techniki grania na istniejącym instrumencie. Obecnie wystarczy nałożyć na elektronicznie generowany dźwięk fortepianu kilka filtrów i „efektów”, by otrzymać np. apokaliptyczne brzmienie chóralne. Operacje na barwie są tak różnorodne, że – jak się okazuje – grany przez kwadrans akord C-Dur wcale nie musi budzić uczucia znużenia.
* * *
Obawiam się jednak, że główny nurt muzyki popularnej jest niereformowalny w swojej totalnej nijakości. Muzyka pop nie jest sztuką, ale produktem przemysłowym w którym ulepione z plastiku gwiazdki udają autorów równie plastikowej muzyki.
Wstyd to mówić na głos, ale jedyna nadzieja tkwi w plikach mp3 i internetowym piractwie, które powoli wysuszają to źródło gotówki. Tysiące plików muzycznych mp3, które bezkarnie krążą po Internecie z łatwością zastępują tradycyjne nabywanie płyt CD (mimo że mają nieco gorszą jakość).
W ten sposób dochodzi do erozji zwyczajowego mechanizmu działania przemysłu (sic!) fonograficznego. Skoro zyski nie będą już generowane przez sprzedaż płyt, zostaną tylko koncerty. A to automatycznie ogranicza swobodę manewru dla prawdziwej plagi muzyki popularnej – manekinów wynajmowanych do udawania, że śpiewają fabrykowaną w studiach nagraniowych muzykę (np. boys bandy). Zmniejszą się zyski, skończą się agresywne akcje promocyjne i zalewanie nas potokami plotek z życia „gwiazd”.
Kiedy nareszcie z przemysłu fonograficznego odpłyną wielkie pieniądze, trafi on wreszcie w ręce pasjonatów którzy, choćby od czasu do czasu, będą zdolni do tego by myśleć o muzyce.
